Map of Stars Powoli ustępowały mroki minionej nocy. Zza horyzontu zasłoniętego wierzchołkami drzew powoli przebijały się pierwsze promienie światła dziennego. To Słońce leniwie wychodziło na swoją codzienną wędrówkę po nieboskłonie. Wszystko więc byłoby całkiem fajne, gdyby nie fakt że ustępujące mroki należały jeszcze częściowo do soboty, po której zazwyczaj przychodziła niedziela... Słońce właśnie zaczęło ciekawie zaglądać do okna małego Jasia, który przebywał jeszcze daaaleko stąd. Jechał sobie właśnie w karawanie kupców przez pustynię. Usadowiony wygodnie na wielbłądzicy podziwiał bezmiar pustyni i zastanawiał się dlaczego wcale nie jest mu gorąco. Zazwyczaj wszyscy, którzy kiedykolwiek przebywali te piaszczyste obszary umierali z gorąca lub przynajmniej spływali potem. Nagle usłyszał ciche chlupnięcie. Zdziwiony faktem takiego odgłosu pośród spalonego słońcem, niemal białego piachu postanowił zawrócić swoją wielbłądzicę. To, co ujrzały jego zaskoczone oczy, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Otórz nie opodal, rozpościerało się przed nim najprawdziwsze w świecie łożysko. Nie zastanawiając się wiele nad tym czy to przypadkiem nie fatamorgana, kamfora, czy hokus-pokus zeskoczył śmiało z wielbłąda. Upadek z takiej wysokości był dość bolesny, ale dotkliwe cierpienie osładzał fakt, że wylądował twarzą w miękkim i wilgotnym łożysku swojej wielbłądzicy. Otarłszy krew i wodę z czoła zaczął jednak rozważać kwestię płodu którego nie spostrzegł ani w bezpośredniej okolicy, ani też w ogóle. Wielbłądzica była przecież ssakiem i to na dodatek łożyskowym, tak jak jego mama, tata, siostra, i chyba w ogóle wszyscy, z którymi przyszło mu w swoim życiu rozmawiać. Ponieważ zachodząc w głowę, odnalazł w pamięci fakt mówiący mu, że ów nieszczęsny płód został przez niego spałaszowany podczas wczorajszej libacji zabrał się do rzeczy. Zaczął od ustawienia wielbłądzicy tak, aby zasłaniała jego nowy smakołyk przed resztą karawany. Potem wydobył ze swoich przepastnych kieszeni solniczkę z pieprzem, świeżutkiego pomidorka oraz kawałeczek ogóreczka i gazetę. Podniósł z podłoża całkiem spore łożysko i otrzepawszy je z piachu ułożył je skrzętnie na gazecie. Popieprzywszy je co nieco solniczką, zaczął przystrajać je uprzednio pokrojonym na kawałki pomidorkiem. Gdy tylko skończył, przypomniał sobie o rzodkwi, której wnet dobył z torby podróżnej, przewieszonej przez ramię. Pokroił ją na plasterki, które ułożył w formie koncentrycznych okręgów o wspólnym środku. Ukoronowaniem wszystkiego było ułożenie pośrodku tego wszystkiego kawalątka przeuroczego ogóreczka, o którym byłby na śmierć zapomniał. Spostrzegłszy, że ślina ściekająca sporym strumieniem po brodzie, miała okazję go nieco oblepić, przetarł się co nieco i był gotowy na przystąpienie do kulminacyjnego punktu, do którego nieustraszenie zmierzał. Jak łatwo jest nam zgadnąć zamierzał owo niemiłosiernie przyprawione łożysko spałaszować ze smakiem i z uśmiechem na ustach (taki bowiem sposób wydawał mu się najdoskonalszy i najwłaściwszy). Oblizał się po raz ostatni delektując się chwilą rozkoszy bezpośrednio poprzedzającą zatopienie zębów w ogromie smakowitości łożyska. Owej przyjemności jednak nie dane mu było dostąpić. Bynajmniej. Oto to co do niedawna wydawało mu się twarzą (mordą lub pyskiem) jego wiernej wielbłądzicy, okazało się nagle twarzą Marcina objawionego! - Jam jest Marcin wszechmogący i miłosierny, kurwa! - Usłyszał śmiertelnie przerażony Jaś który natychmiast przestał się zajmować niewątpliwie apetycznym łożyskiem. - Czarny Mary kotlet schabowy, o kurwa! Może? - zakrzykną ponownie Marcin z twarzą ogorzałą z gniewu i piekielnej wściekłości. Jaś pobladłszy ze strachu utracił przytomność i... obudził się zlany potem w swoim łóżku objętym świetlistym wzrokiem wzeszełego właśnie Słońca. Słyszał jeszcze czyjś krzyk i po krótkiej chwili zdał sobie sprawę, że jego usta są otwarte i to one wydają ów dźwięk. Przestał krzyczeć i zaczął rozmyślać. Niestety nie miał czasu zgłębić swych rozważań na ten temat, gdyż nagle, niewiadomo skąd usłyszał potężny, bardzo męski głos głoszący co następuje: - Oto się dzieje co stać się miało, a miało się to stać ponieważ tak mi się, kurwa podoba! - Głos był bardzo podobny do tego, który przemawiał do jego świadomości gdy, jeszcze niedawno spowita była głębokim snem. Słońce nagle zaczęło powracać do krainy, z której przecież dopiero co przyszło. Zdziwionym oczom małego Jasia, raz po raz przecieranym ze zdziwienia, w promieniach zachodzącego słońca ukazał się trzykonny orszak. Prowadził go Maciej - słynny, wielki i potężny czarnoksiężnik z krainy OzZ. Za nim zaś na równie czarnych jak on koniach podążali jego dwaj adepci. Oto po jego prawicy jechał Marilyn Manson - znany w szerokim świecie z swojego nieprzyzwoitego zachowania podczas środowego obiadu z ciotką Betty z Australii. Natomiast po lewicy wielkiego mistrza Macieja podążał jego drugi uczeń Ozzy Osbourne - znany handlarz niewolnikami, zapalony zwolennik gołębich głów i ostrego sado-maso. Za nim zaś podążała jego krwiopijcza armia rzab. Obaj przybrani byli w czerwono-czarne skóry, które tu i ówdzie posiadały otwory przez niektórych zwane wywietrznikami. Inni mówili, że owe otwory służą im w zgoła innych celach, nikt jednak nie dawał im wiary. Maciej jadący na przedzie przyśpieszył co nieco, tak, że wkrótce znalazł się nie opodal okna Jasia. Śmiałym kopniakiem pozbawił okno szyb i słysząc zniewalający brzdęk tłuczonego okna dziarsko wskoczył przez powstałą w ten sposób wyrwę. Zaśmiał się grubiańsko. Nie zauważył jednak bardzo istotnej rzeczy. Podczas karkołomnego przesadzania okna, spod czarnej peleryny wypadł mu zeszyt od chemii. Chrzęst szkła trzaskającego spod czarnych buto-rzepów podniecił go do granic możliwości. Widząc zdziwiony wzrok chłopca wycelowany gdzieś pod jego nogi, Maciej obejrzał się niecierpliwie. Spostrzegłszy swą zgubę, szybko się po nią schylił, a podnosząc ją, stwierdził: - No co? długo się tu jedzie, a jutro ta suka może mnie spytać, kurwa! Jaś łypał okrągłymi ze zdumienia oczyma to na niewysokiego, ale za to bardzo męskiego czarnoksiężnika, to na jego tajemniczy zeszyd od chemii, który nie dawał mu spokoju. - Oj, kurwa, wypierdalaj ty huju, kurwa! - krzyknął Mag zaskoczony tą niespodziewaną chwilą ciszy. - Chłopaki! Spierdalamy! - zakończył, i przeskoczywszy przez oszklone jeszcze niedawno okno wskoczył na koń i niezwłocznie odjechał w nieznanym kierunku. Jasio siedział na łóżku i nie wiedział czy przypadkiem jeszcze nie śpi. Ugryzł się w rękę a ostry ból przypomniał mu o przedwczorajszej szczepionce. W miejscu gdzie aktualnie skura naznaczona była jego zębami, niedawno otrzymał bolesny zastrzyk. Niewiele się zastanawiając wykonał wszelkie możliwe czynności poranne z wypróżnieniem na czele. Gdy tylko spożył śniadanie wybrał się z rodzicami w stronę kościoła. Była to jego pierwsza wizyta w świątyni Boga, i dla tego ten dzień nie miał być wcale taki fajny. Od jego chaty, do najbliższego kościoła należało maszerować przez dwie godziny bez przerwy. Po przebyciu rozmaitych dróg, pól, poletek, chaszczy i chaszczątek, spragnionym oczom pielgrzyma ukazywał się monumentalny przybytek wiary i pobożności. Z tego co słyszał od kolegów, wewnątrz przy drewnianej budce stoi jakiś gruby facet ubrany na czarno i gada jakieś bzdury. Przy okazji głośno pierdzi, beka, krzyczy i rzuca po kościele rzodkwią. Kiedy się zmęczy siada spocony na dużym krześle, a jego kolega zabiera ludziom pieniądze. Po skończonej ceremonii szczęśliwi ludzie rozchodzą się powoli do domów, a ksiądz z bogatym już kolegą wracają w mroczną odchłań zakrystii. Rozważania Jasia zostały znowu przerwane dzwiękiem otwierających się drzwi. Zza Nich wychyliła się wyrwana ze snu okrąglutka twarz tatusia Jasia. Niestety nie był on zachwycony tym, że ktoś śmiał przerwać jego sen. Wkońcu niedawno wrócił do domu po całonocnej imprezie, a jedyną rzeczą którą z owej imprezy pamiętał była wspinaczka. Wspinał się on bowiem po dwóch schodkach wynoszących próg ich rezydencji nad pyłem wiejskiej drogi. Było jeszcze wtedy na tyle ciemno, rze tródno mu było dokładnie określić właściwe miejce swego zamieszkania. Znalazłszy się zatem przed bramą jednej z okolicznuch rezydencji, postanowił spróbować szczęścia. Jego zdziwienie nie znało granic, a jego radość nie posiadała umiaru. Trafił bowiem do domu za pierwszym razem! Niestety zwinięty na ścieżce wąż ogrodniczy dał o sobie boleśnie znać. Gdy bowiem gospodarz przebył już większą część drogi do domu w ów wąż się zaplątał. Upadłszy na pysk wydał z siebie jęk boleści, który niechybnie zakończyłby słowem "kurwa", gdyby nie to, że kiełbasa i jajka, które dotąd grzecznie spoczywały na dnie jego żołądka skąpane po uszy w hektolitrach spirytusu, nagle zapragneły ujrzeć raz jeszcze świat boży. Strumień wymiotów radosnie trysnął w stronę w którą jeszcze niedawno sam zmierzał. Jak zdołał zaobserwować dosięgnął kota, który niewiele sobie z tego robiąc, dalej smacznie spał. Gospodarz postanowił nie zważając na nic iść dalej. Wyplątawszy się z węża, zaczął nieugięcie zmierzać w stronę drzwi wejściowych swojego kochanego domku. Nagle zatoczywszy się gwałtownie, nieroztropnie ustawił stopę na czymś czarnym, miękkim i puszystym. To coś chrupnęło, wydało z siebie przeraźliwe i przeciągłe "MIAAUŁUŁUUU!!!" i czym prędzej czmychnęło precz. Zdezorientowany Andrzej - bo tak też tatuś miał na imię - utraciwszy równą wagę runął pyskiem na schodki. Trzask łamanych kości poprzedzony został następującymi słowami: - Oż ty huju, ja cię tu sobie kurwa... - i upadłszy na mordę uczynił sobie wielką krzywdę. Nie zważając na pulsująco-rwący ból w całym pysku, postanowił piąć się dalej. Tym razem, na kolanach. Po wielu trudach, okupując każdy schodek ogomem potu, wysiłku i cierpienia dotarł na drugi- -ostatni i na jego szczycie ułożywszy się wygodnie, zasnął. Ze snu wydbył go dopiero męski głos mówiący o tym co ma się stać a potem brzęk tłuczonego szkła. Postanowił więc zajrzeć do swojego synka, aby zobaczyć, co też on wyprawia. Zanim Jaś zobaczył, rze to ciekawy tatus otworzył drzwi, do głowy przyszło mu, że być może przeciąg spowodowany brakiem szyby, próbuje je otworzyć. Bez namysłu więc kopnął w nie z całej siły. Biedny Jaś nie spodziewał się tylu niespodzianek jednego dnia, bowiem gdy tylko wymierzony kopniak dosięgnął drzwi, one zamiast zamknąć się z trzaskiem, wesoło odskoczyły. Jaś ponowił wysiłek zamknięcia drzwi nogą, lecz zanim drzwi spotkały się z futryną, do jego uszu dotarł bełkot zupełnie przypominający sformuowanie, którego jego ojciec używał aż nazbyt często. - O kurrrwwaa... - usłyszał Jaś i pojął, że to przeciąg raczej nie był. Gdy tylko drzwi otworzyły się szerzej, przez powstałą szparę przemkęła mroda jego ojca, aby za chwilę ze zniewalającym trzaskiem spotkać się z kamienną podłogą. - Hehe, nieźle tata pierdolnoł, kurwa - skomentował Jaś, i pogwizdując pod nosem "Always look on the bright side of life" skierował się w stronę drzwi wyjściowych. Gdy był już od nich na wyciągnięcie nogi, drogę zagrodziła mu mama. - Halo! A gdzie to się, kurwa z rana wybieramy? - Zagadnęła go swoim przemiłym głosikiem. - Nie, no bo ja tylko tak... - Przestań pierdolić bzdury, bo ci zajebię wpierdoł ty, kurwa złamasie jebany! - To powiedziawszy kopnęła go z kolana w krocze. - Kurwa Jezus, co ty psito odpierdalasz! - Zawołał płacząc i zwijając się z bólu. - Jak ty się, kurwa odzywasz do matki, huju? - Doszedł go z tyłu bełkot oburzonego ojca, który właśnie zebrał się i podłża i pałał żądzą złajania go po pysku. - Przecierz ja ci, kurwa... - Zamachnął się już aby zadać synowi bezpośrednie trafienie butelką po winie w potylicę - A zresztą, co mi tam. - Urwał w połowie i zataczając się poszedł do duzego pokoju i legł tam na wersalce. Matka się uspokoiła, i powiedziała: - No dobra, niech ci będzie, w końcu to właśnie dzisiaj kończysz sześć latek. I po raz pierwszy pójdziesz dziś do kościoła. A! Na śmierć bym zapomniała! Przygotowaliśmy z tatą coś specjalnie dla ciebie. - Mama uśmiechnęła się i wręczyła mu jakąś długi przedmiot owinięty w papier śniadaniowy z dużymi tłustymi plamami. Jaś dokładnie wylizał plamy, a gdy skończył postanowił odkryć tajemnicę jaką ów papier zawierał. Oto, gdy tylko zdarł opakowanie, ujrzał najprawdziwszą w świecie gumową pałkę policyjną. I zanim zdążył się o cokolwiek zapytać, mama schwyciła za jej koniec i wymierzyła mu potężny cios w głowę. Jaś stracił przytomność i upadł na kamienną posadzkę. Z roztrzaskanej potylicy zaczęła powoli wypływać gęsta, ciemno-czerwona krew. - Co ty kurwo, kurwa zrobiłaś? - Usłyszała zdenerwowany głos męża, który widział całą scenę w lustrze. - I kto teraz, kurwa pójdzie po piwo do sklepu? Sama będziesz w pizdu zapierdalać! - Co? Ja? Huja! Grzesio pójdzie! - Grzesio? Przecierz on ma dwa latka! - No i co z tego? - Jeszcze nie umie chodzić! - To się, kurwa nauczy! Ja w każdym razie nigdzie się nie wybieram! - Oż ty suko! Niech ja cię tylko dorwę! Jak wstanę to masz, kurwa przejebane! - i powiedziawszy to Andrzej usnął z wyrazem zadowolenia na ryju. - Oj, kurwa weź! - Powiedziała Ewa - bo tak też owa żona nazywała się na imię - i to powiedziawszy, ułożyła się na ciepłych jeszcze zwłokach synka. Wkrótce zasnęła, myśląc o niebieskich migdałach. Jaś poruszył się niepewnie. Delikatnie wysunął się spod chrapiącej matki, a z jej ręki ostrożnie wyciągnął zakrwawioną pałkę. Klękną nieopodal jej głowy, i z całej siły trzasnął ją po ryju. Ciepła jasno-czerwona krew obryzgała jego twarz, a sam Jaś sapał z niebywałej rozkoszy. Ponowił natarcie, i tym razem odnalazł na rękach i ubraniu kawałki białej gąbczastej substancji. Spróbowawszy jej doszedł do wniosku, rze natychmiast musi zabić ojca, gdyż ten zwabiony zapachem roztrzaskanej czaszki, niechybnie przybiegnie i też będzie chciał spróbować świerzego muzgó. Nie ociągając się wiec wbiegł do pokoju, gdzie Andrzej smacznie spał, słodziutko pochrapując. Zabranym z kuchni tasakiem upierdolił ojcu rękę. Gdy ten otworzył tylko oczy ostrze tasaka dało świadectwo swej ostrości rozłupując mu czaszkę na dwie, niemal równe części. Tasak postanowił pozostawić wbity w głowę ojca, a sam poszedł jeszcze raz do kuchni. Wziął wegetę, szczyptę soli, dwa dorodne pomidorki, keczup, majonez, musztardę oraz parę jabłek. Wszystko pokroił na małe kawałeczki i wrzucił do misy. Nie podarował plastikowej butelce keczupu, słoiki z majonezem i musztardą, nie znalazły u niego miłosierdzia. Potłukł je bezpośrednio do miski. Wszystko skrupulatnie wymieszał, a na samym końcu wrzucił resztki muzgó mamusi. Oczywiście nie zapomniał zamieszać, i już, już sposobił się do przyjęcia pierwszej porcji swojej misternie przyżądzonej strawy, gdy nagle usłyszał potęrzny, dudniący głos dobywający się gdzieś z wnętrza stojącego nieopodal słoika z konfiturami. - A co ty, kurwa wiesz o absolutyzmie we Francji w XVII wieku, co, kurwa? - Słoik rozbił się z trzaskiem o kamienną posadzkę. Jaś nie wiedział co powiedzieć, ale postanowił czekać. - Czy ty w pizdu w ogóle rozumujesz w co ja po co ci kurwa do ciebie rozmawiam, co kurwa? - Zaniepokojony Jaś patrząc nieśmiało pod nogi bardzo cichutko powiedział: - Nie proszę Pana - A kto ci kurwa powiedział, że jestem Pan? Jam jest Marcin wszechmogący i miłosierny. I mogę kurwa wszystko! - Gdy głos ucichł, jedna ze śliwek leżąca pośród szkieł rozbitego słoika zaczęła się trząść i w końcu urosła do rozmiarów sporego silnika tłokowego i niespodziewanie przybrała kształty Marcina. - Daj mnie ta pokarm. - Rozkazał władczym głosem. - Ale ja... - Daj - powiedział wyrywając mu miskę z rąk. Uniusł ją i przelał jej zawartość wprost do gardła. Zaczął powoli przełykać. Nagle, na skórze w okolicy krtani pojawiła się Marcinowi kropelka krwi. To kawałek słoika od musztardy brutalnie zamanifestował swoją obecność. - Kurwa w pizdu huja - wybełkotał Marcin tnąc sobie język na kawałki resztą szkieł pozostałych dotychczas w ustach. I nagle zniknął jak kamfora. Głodny i nieco zdenerwowany Jaś postanowił udać się do kościoła, tak jak obiecał rodzicom. Mimo, że przed chwilką zabił ich na śmierć, sześcioletnia szkoła jaką dało mu dotąd życie mówiła, że umów należy dotrzymywać. Wybrał się więc niezwłocznie w drogę. Po dwuch godzinach monotonnego marszu, dotarł nareszcie na miejsce. Niestety nieco się spóźnił, msza trwała już bowiem od dobrych pięciu minut. Nieśmiało uchylił jedno skrzydło ogromnych wrót prowadzących do wnętrza. Gdy tylko przestąpił próg przybytku, usłyszał gromki śmiech płynący ze stojących tu i ówdzie czarnych skrzynek. - Ha ha! Kurwa! Ile was tam jeszcze jest? Piąty raz zaczynam mówić "Wierzę w Boga", a tu jakiś mały hujek postanawia mi w tym przeszkadzać, tak? - przemawiał ubrany na czarno tłuścioch stojący przy jakiejś drewnianej skrzynce. Cały kościołów zaczął się naśmiewać z małego, niewinnego Jasia, a ten stał pod drzwiami i nie wiedział co dalej robić. - O kurwa, chyba go zajebie! - wykrzyknął jeden z ministrantów wyskakując na środek kościoła z kałasznikowem. Sposobił się właśnie do strzału, gdy nagle dostał w potylicę nowiutkim wydaniem "Biblii tysiąclecia" w twardej okładce. Upadł pyskiem na kamienną posadzkę, skąd zwlókł go na bok woźny. - No siadaj już kurwa, wypierdku i nie rób zamieszania. Mam nadzieję, że przynajmniej masz na tacę. - Zakończył ksiądz. Mały Jasio usiadł w ławce obok pewnej starszej pani. Gdy ta ostatnia spostrzegła obecność małego gościa, natychmiast wstała i usiadła w innej ławce. Jaś zasnął z wyczerpania, i obudził go dopiero cios w twarz. Gdy otworzył oczy, ujrzał przed sobą dobrze zbudowanego mężczyznę w takim samym kubraczku jaki noszony był przez tego, który na niego nakrzyczał - Wyskakuj z floty, koleżko! - powiedział bydlak potrząsając tacą pełną pieniędzy. - Ale Panie, nic nie mam, nie wziąłem... - Toś mnie kurwa rozśmieszył. Ha ha! Słyszeliście jaki mądrala? Nie ma na tacę! - Wykrzyknąwszy to ksiądz zdzielił go otwartą dłonią po pysku. - A masz, ty antychryście, ty szatanie, ty! - przyłączyli się sąsiedzi. - No dobra, wystarczy mu już na dzisiaj. Następnym razem już na pewno przyniesie. - Powiedział ksiądz z tacą odtrącając tłum jaki się wokół zebrał - Prawda, rze przyniesiesz? - Tyttaaak... - wyjąkał przerażony Jasio.